czwartek, 19 listopada 2015

Steve Jobs (2015)


Minęły dwa lata, a świat kina dostaje drugi już tytuł o legendarnym (nie pomylę się, prawda?) założycielu marki Apple. Po marnym Jobsie, który zapamiętany został tylko dzięki uderzającemu podobieństwu Ashtona Kutchera do twórcy iSprzętów, Danny Boyle do spółki z Aaronem Sorkinem zakasali rękawy i stworzyli nie tyle proces powstawania Apple'a, co obraz jego twórcy na przestrzeni trzech okresów - upadków, większych upadków i wzlotów. Udało się - wreszcie dostajemy wizerunek faceta z krwi i kości, a nie jego firmy, której losy znamy przecież od podszewki.








Steve Jobs od Jobsa (jakkolwiek głupio to brzmi) różni się się znacząco - zamiast sztampowej biografii 'od zera do bohatera', dostajemy trzy długie akty rozgrywające się odpowiednio w 1984, 1988 i 1998 roku. Duet Boyle & Sorkin zrezygnował z klasycznej opowieści na rzecz konwencji teatralnej, tak by widz umiał poddać Jobsa kryterium porównawczemu. Bo oprócz postaci genialnego Steve'a, akcja trzech wyżej wymienionych okresów łączy te same, konkretne osoby, z którymi Jobs wchodzi w interakcję i czas, bo za każdym razem Jobs portretowany jest minuty przed prezentacją najnowszego produktu własnego pomysłu. Pomysł autorów filmu wydaje się być słuszny, bowiem niezależnie od czasu i produktu, Jobs stawiany w identycznej sytuacji, jednak się zmienia, podobnie jak produkty z nadgryzionym jabłuszkiem na odwrocie.


Wizerunek Steve'a Jobsa jest powszechnie znany. Bezkompromisowy, bezduszny tyran, który nie uznaje niesubordynacji. Dupek i arogant. Geniusz wymaga skrajnego indywidualizmu. Boyle jednak stara się ukazać w Jobsie ułamek człowieczeństwa. Owszem, zamknięty w swoim świecie i poruszający się wedle własnych reguł, miał więcej wrogów niż przyjaciół (tych właściwie nie miał w ogóle), ale kiedy trzeba było, doceniał drugą osobę, choć robił to zazwyczaj w sposób specyficzny, pośród steku wyzwisk. Jobs był jaki był, ale z biegiem lat ewoluował i na pewne sprawy patrzył inaczej, chociaż nadal lubił terroryzować ludzi, z którymi miał do czynienia. Właśnie na to zwraca uwagę Danny Boyle - Jobs potrafił rozkruszyć swoją skorupę ale tylko na swoich zasadach. Czyli tak jak zawsze.


Zaskoczyli mnie panowie Boyle i Sorkin, bo zrobili film arcyciekawy, który tak na dobrą sprawę, nie miał ku temu podstaw. Co można opowiedzieć o Jobsie, czego jeszcze nie wiemy? Twórcy zadali inne pytanie - JAK można opowiedzieć o Jobsie, żeby był ciekawy? A można. Jednolita scenografia zmieniająca się wraz z upływem czasu, brak ujęć innych niż zza kulis lub garderoby Jobsa w niczym tu nie przeszkadzają, ba, nie zauważymy tego. To magia znakomitego scenariusza Aarona Sorkina, który zalewa nas potokiem błyskotliwych dialogów, zupełnie jak w The Social Network. Sorkin bawi się słowem jak nigdy, Boyle zaś uruchamia cały arsenał reżyserskich sztuczek, które ma w zanadrzu. A po Steve'ie Jobsie dostrzeżecie, że ma ich bardzo dużo. 

Wreszcie narzędzia, którymi Boyle i Sorkin się posłużyli - aktorzy. Doskonali, czujący swoje postaci, niezwykle naturalni. Nie powinniśmy być jednak zdziwieni. Kate Winslet? Jeff Daniels? Wreszcie Michael Fassbender. Same tuzy. Nawet misiowaty Seth Rogen udźwignął swój ciężar. Spełnili narzucone oczekiwania, nawet dali o więcej niż było trzeba - wyczuwam tutaj nominacje do Oscara. Dwugodzinny spektakl (tak, to odpowiednie słowo) spełnił moje wszystkie oczekiwania. Bardzo mocna ósemka.  


tytuł oryginalny: Steve Jobs
reżyseria: Danny Boyle
scenariusz: Aaron Sorkin
zdjęcia: Alwin H. Kuchler
muzyka: Daniel Pemberton
obsada: Michael Fassbender, Kate Winslet, Michael Stuhlbarg, Seth Rogen, Jeff Daniels, Katherine Waterston
czas trwania: 122 minuty

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...